|
19. Ewakuacja Były to już ostatnie dni wypasu bydła nad Niegocinem. Poranki stawały się coraz
chłodniejsze, nad łąkami unosiła się mgła, która przenikała przez ubranie potęgując
wrażenie zimna. Minęło właśnie pięć lat od chwili, kiedy w taki poranek
październikowy trzydziestego dziewiątego roku wtargnęło do naszego domu w Lisich
Kątach koło Grudziądza trzech dżentelmenów z karabinami i opaskami z Hakenkreuz na
ramieniu, polecając opuścić w ciągu pół godziny całej rodzinie mieszkanie. Każdy z
nas mógł zabrać ze sobą ręczny bagaż o wadze nie przekraczającej 12 funtów.
Jesteśmy wysiedleni z „niemieckiego Pomorza”, sąsiad odwiezie nas furmanką na
dworzec w Grudziądzu. Konie, bydło, cały majątek 45-hektarowego gospodarstwa
przejęty zostanie przez nowych właścicieli, Niemców.
Najpierw była wegetacja na biednej wsi mazowieckiej, zaostrzona rygorami
okupacyjnych nakazów i zakazów, później – deportacja na przymusowe roboty do Prus
Wschodnich w okolice Morąga; ostatnim etapem tej przymusowej wędrówki stał się
właśnie Biestern bei Lötzen.
Od Wielkich Jezior wiał chłodny jesienny wiatr. Heniek jako jedenastoletni
Jugendliche nie był w pełni wartościowym stróżem stada Faltina, który dopiero
niedawno „nabył” naszą rodzinę przy torach w okolicy giżyckiego dworca kolejowego,
gdzie ucywilizowani właściciele okolicznych majątków ziemskich zaopatrywali się na
targu białych niewolników w darmową siłę roboczą. Główny ciężar obowiązków
„służbowych” spadał na mnie, starszego od niego o dwa lata.
Na torach prowadzących z Giżycka do Ełku, Orzysza i Olecka, przy których rozciągały
się pastwiska, widoczne było w ostatnich dniach duże ożywienie. Na wschód sunęły
wolno na platformach kolejowych działa i czołgi przykryte plandekami lub pomalowane
na kolor ochronny. W rejonie Gołdapi wywiązały się zażarte zmagania wojenne i
wyczuwało się dramatyczne napięcie, charakterystyczne dla frontowego zaplecza.
Wtedy właśnie, w trzeciej dekadzie października, ujrzeliśmy długą kolumnę zaprzęgów
konnych wiozących uchodźców, ewakuowanych z przygranicznych powiatów. Znajdowali
się wśród nich ówcześni mieszkańcy powiatu oleckiego, zdążający szosą z kierunku
Wydmin do swego miejsca przeznaczenia w okolicy Mrągowa. Wtedy nie wiedzieliśmy
oczywiście, skąd uciekają ci ludzie na wozach nakrytych budami z brezentu, ale ich
widok budził niepokój. Dziś, po latach, czytając rozkaz ewakuacyjny
(Räumungsbefehl) ówczesnego starosty oleckiego Tubenthala, lepiej rozumiemy
okoliczności towarzyszące ich ucieczce:
“Ewakuacja miasta Treuburg nastąpi dziś w niedzielę 22.10.1944.
Pozostaną w mieście:
1. Wszyscy mężczyźni w wieku od 17-60 lat
2. Wszyscy kierownicy urzędów
3. Wszyscy mężczyźni kierownicy zakładów pracy
4. Pielęgniarki szpitala i lekarze, o ile nie zostali wyznaczeni do towarzyszenia
transportom ewakuacyjnym.
5. Żeński personel biurowy niezbędny do funkcjonowania starostwa, urzędu
miejskiego, kolei, poczty i służb partyjnych.
Kierownicy urzędów są odpowiedzialni za ich późniejsze odtransportowanie. Kasy i
banki w dniu 22.10. pozostają otwarte.
Opuszczają miasto:
1. Wszystkie kobiety z dziećmi
2. Młodzież poniżej 17 lat oraz mężczyźni powyżej 60 roku życia o ile nie są
kierownikami urzędów i nie zostali wyznaczeni do towarzyszenia w kolumnach
ewakuacyjnych.
Miejscem wyznaczonym dla ewakuowanych jest powiat i miasto Mrągowo...”
Dalej zarządzenie określa zadania urzędów, wyznacza godziny odjazdu pociągów
ewakuacyjnych ze stacji kolejowej, ustala zadania dla policji miejskiej i trasy dla
zaprzęgów konnych.
Suche słowa rozkazu nie ujawniają jeszcze grozy sytuacji, jaka się za nimi kryje.
Już w czasie letniej ofensywy armii sowieckiej ewakuowano wschodnią część powiatu
do linii Kowale – Olecko i kobiety z dziećmi wyjechały do Turyngii i Saksonii.
Masowa ewakuacja ludności cywilnej miała miejsce w dniach od 22 do 26 października
1944 roku. Do tego czasu według oceny starosty Tubenthala powiat olecki opuściło
28000 ludzi. Wskutek szybkich postępów styczniowej ofensywy rosyjskiej w Prusach
Wschodnich, która spowodowała odcięcie uciekinierów od przepraw na dolnej Wiśle,
skomplikowała się dramatycznie ich sytuacja. Na skutek spóźnionych zarządzeń
ewakuacyjnych władz hitlerowskich fala ludności zapełniła zaśnieżone szosy i w
mroźne zimowe dni parła w popłochu na północ w kierunku Zalewu Wiślanego, by drogą
morską popłynąć do Niemiec. Jedni jechali, inni szli pieszo, słabsi zostawali po
drodze, matki gubiły dzieci. W długich kolumnach pojazdów konnych i pieszych
uciekinierów znajdowali się także przymusowi robotnicy, którzy zmuszeni byli
towarzyszyć swoim bauerom. Chaos, dezorientacja i cierpienia towarzyszyły jednym i
drugim.
Tragizm sytuacji mieszkańców tej ziemi sugestywnie ukazał Siegfrid Lenz w swej
powieści „Heimatmuseum” (”Muzeum ziemi ojczystej”):
„A jednak pewnego styczniowego ranka, sztywnego od mrozu, nadszedł rozkaz
ewakuacji. Miasto zasypywał ogień dalekonośnych dział, ponad dachami snuły się
welony kurzu, pomiędzy dudniącymi detonacjami przebijał się ostry dźwięk syreny
(...) Czy myśleliśmy o powrocie? Czy uważaliśmy ewakuację za rozwiązanie
przejściowe? Widzisz, Martinie, często sam zadawałem sobie to pytanie: czy w chwili
opuszczania Łukowca liczyliśmy na powrót. Ale gdy uprzytomnię sobie uczucia, które
nas ogarniały i nasuwające się myśli, muszę ci powiedzieć, że przynajmniej mnie
wypełniało jedno jedyne pragnienie: uciekać, uciekać z tym, co zostało mi
powierzone...”.
I jeszcze scena z opustoszałego majątku, w którym uciekinierzy zatrzymali się w
poszukiwaniu noclegu:
„...granaty uszkodziły szopę i stajnię, ale dom był cały; mieliśmy nadzieję
uszczelnić rozbite okna słomą i workami. Ledwo zajechaliśmy, dowódca strażaków
zawołał woźniców do siebie. Powlekliśmy się na zesztywniałych nogach na taras,
omijając rozbite donice z kwiatami i odłamki tynku rozsadzonego przez mróz;
skrzydła drzwi uderzały na wietrze o ściany, za oknami powiewały podarte firanki.
...Nie było nikogo, kto od razu nie zauważyłby jeźdźca, który pędził galopem w dół
ku jezioru – samotny ciemny jeździec... Przejechał obok nas, przed podjazdem do
dworu ześliznął się z siodła, wyciągnął z futerału karabin i nie przywiązując konia
ani nawet nie dając mu żadnego polecenia, przeszedł pośród naszych sań i wozów do
stajni. Dopiero gdy padł pierwszy strzał, kilku z nas pobiegło za nim, ja też... w
stajni stało bądź leżało ponad tuzin rannych koni, arabów i wierzchowców mazurskiej
hodowli, o które nikt nie zdążył się zatroszczyć, gdy detonujące pociski dział
pancernych zmusiły ludzi z majątku do ucieczki... W ostatnim świetle dnia mężczyna
słaniając się przechodził od boksu do boksu, nieruchomiał na moment, podnosił jedną
ręką karabin i strzelał z bezpośredniej odległości zawsze w to samo miejsce: za
ucho. Jeden za drugim konie uginały kolana padając... Kiedy znowu ładował karabin,
zobaczyłem na jego lewej ręce zamszową rękawicę, miał drewnianą dłoń. Potem usiadł
na cebrzyku z owsem i zapalił, opierając czoło o wspornik obity deskami...
małomówny mężczyzna, właściciel majątku, jak się okazało, który jechał dwadzieścia
kilometrów tylko po to, by nie zostawić rannych koni swojemu losowi; chciał teraz
wrócić na nocną kwaterę do swoich ludzi. Nie zatrzymał się nie chciał nic wiedzieć,
skąd się wzięliśmy i dokąd zmierzamy; nie rzucając nawet jednego spojrzenia na
budynki, przeszedł między naszymi wozami i przy podjeździe gwizdnął na konia; ten
podbiegł posłusznie, mężczyzna wskoczył na siodło i jakby dopiero teraz zauważył,
że go otaczamy. – Na zachód nie ma przejścia – powiedział nagle – doszli już do
Elbląga i zagrodzili ostatnią drogę...”
Kiedy dziś – naoczni świadkowie tamtych wydarzeń – wracamy pamięcią po latach do
tragicznych dni, dochodzimy do wniosku, że wielu cierpień i nieszczęść można było
uniknąć, ogłaszając wcześniej, w miesiącach letnio-jesiennych 1944 roku, ewakuację
ludności cywilnej z Prus Wschodnich, a nie tylko z terenów przygranicznych na
wschodzie. Uniknięto by strat materialnych, szczególnie w inwentarzu żywym, a
przede wszystkim – niepotrzebnych dramatów ludzkich. Winę i odpowiedzialność za te
tragedie, tak jak i za rozpętanie tej wielkiej wojny, ponoszą hitlerowskie władze i
ślepi wykonawcy ich poleceń.
Przyjrzyjmy się teraz losom mieszkańców wsi Golubki (Kalkhof) w krótkiej relacji
jednego ze świadków opisywanych wydarzeń:
“24 października (1944 r.) ludność Golubek udała się zaprzęgami konnymi przez
Sokółki, Wydminy, Giżycko do miejscowości Babenten w powiecie mrągowskim. Ci
wszyscy, którzy nie mieli własnych środków lokomocji, zostali wywiezieni do
Saksonii. Nie dotyczyło to gospodarzy, którzy wiosną mieli powrócić i uprawiać
rolę. W połowie grudnia mężczyźni zostali powołani do Volkssturmu, a Wehrmacht
zabrał najlepsze konie, za które do dziś właściciele na próżno oczekują zapłaty.
24 stycznia (1945 r.) kobiety i dzieci, bez mężczyzn, przy dużym mrozie i
zaśnieżonych szosach wyruszyły w dalszą drogę, nie mając dostatecznej siły
pociągowej. Pomagali im nieliczni francuscy jeńcy wojenni. Droga prowadziła do
Reszla, ale niebawem okazało się, że w Reszlu jest już nieprzyjaciel i trzeba było
wyminąć to miasto. Kolumna posuwała się dalej w kierunku Lidzbarka Warmińskiego. Po
drodze pierwsze trzy rodziny pozostały, gdyż ich zmęczone konie odmówiły
posłuszeństwa. W miejscowości Sienken koło Landsberga (Górowo Iław.) połowa kolumny
uciekinierów została opanowana przez Rosjan, którzy splądrowali wozy, zabrali
wszelkie kosztowności i konie, a gospodarza Balzera bez żadnego powodu zastrzelili.
Po trzech dniach wkroczyły wycofujące się oddziały niemieckie, które pośpiesznie –
pod ostrzałem artyleryjskim nieprzyjaciela – załadowały co tam jeszcze zostało na
wozy i powiozły w kierunku Braniewa i Zalewu Wiślanego. Bardzo wolno i z wielkim
wysiłkiem posuwała się kolumna zaprzęgów w ciągu dwóch dni przez zamarznięty zalew
na Mierzeję Wiślaną, skąd żołnierze przeprowadzili ludzi na wydmę nad Bałtykiem i
dalej przez Nogat, Wisłę, Gdańsk i Prusy Zachodnie – na Pomorze. Tam po raz drugi
Rosjanie ogarnęli kolumnę uciekinierów i całkowicie ją zniszczyli”.
Z upływem lat zaciera się pamięć bolesnych przeżyć wojennych. Ze zrozumieniem
obserwujemy dawnych mieszkańców ziemi oleckiej, odwiedzających swoje rodzinne
strony i podziwiamy ich przywiązanie do krainy, gdzie upłynęły ich młode lata.
Godne podziwu i szacunku są zwłaszcza staranność i pietyzm, z jakimi dokumentują
historię swej małej ojczyzny w wydawnictwach, ukazujących się od lat na terenie
Niemiec. Ufamy, że wydawnictwom tym nie przypadnie rola, jaką w zamiarach
niektórych działaczy ziomkostw ojczyźnianych miały odegrać eksponaty muzeum ziemi
mazurskiej z powieści Siegfrieda Lenza. Okrutne są prawa wojny i ci wszyscy, którzy
musieli opuścić swój dom rodzinny na wschodzie, nie powinni zapominać, że pięć lat
wcześniej inni zostali wysiedleni z zachodu.
Widoki znad Legi Ryszard Demby Olecko 2002
|
|